czwartek, 13 grudnia 2012

WIRUSOWE SMUTKI

Porzuciłam bloga chwilowo. Bo po pierwsze choróbska się do nas przypałętały, a po drugie święta coraz bliżej, więc trzeba wydawać pieniądze i szukać, szukać, szukać...  A to wszystko trwa!

Co do choróbsk. No niestety. Zaczęło się od Leona. Po przyjeździe z Wawy, z poniedziałku na wtorek 38,7, na drugi dzień brak apetytu, rozbicie. Pomyśleliśmy - zęby! Teraz zęby to główni podejrzani naszych nieprzespanych nocy i złego samopoczucia Biszkopta. We wtorek w nocy ja miałam 37,8. I w środę się zaczęło. Kaszel, katar lecący ciurkiem. Przyjechała mama z odsieczą, żeby mnie trochę od Leo wyizolować. Zajmowała się dzielnie Leonem, ale ona też poległa. I to samo - gorączka, kaszel, katar. A i jeszcze potworny ból głowy. Na drugi dzień wylądowała w łóżku. Gorączka, katar, kaszel. A Leo cały czas jakiś taki rozbity, ale gorączki i innych objawów choroby brak. Tylko jeść nie chce. Pomyśleliśmy, że to dlatego, że izolujemy go ode mnie i biedak nie rozumie. No i stąd rozpacz i smutek.
Płakał, przytulał się, dobrze mu było tylko na rękach, a przecież normalnie to nie można za nim nadążyć. Smutek na całego. Niby się bawi, ale tęskni. A ja przeniosłam się do rodziców, żeby jego nie zarazić. Na drugi dzień wróciłam. Mąż Mój i Siostra Moja osobista poszli z Leo do pediatry. O 17.00, więc już naszej cud lekarki nie było. Była inna. I powiedziała, ze Leo zdrowy i kazała podawać bioaron i dicoflor. No to przekonani byliśmy, ze smutek opanował naszego Biszkopta i tyle. Czyli ja wracam do domu, a Leo z radości zaczyna jeść. A tu guzik. Nie je, jest słabiutki.  No i w nocy kaszle. Trochę klops. Bo przecież niedziela, a na Krysiewicza nie pojedziemy, bo jak to się kończy już wiemy. I jest to ostatnia rzecz, która chciałbym swojemu dziecku zaserwować.  Wiem, co mówię. No to, za namową taty, szukam lekarza, który przyjedzie do domu. I przyjechała. Skromna, uśmiechnięta Pani doktor z bardzo fajnym podejściem do dzieci. Wysłuchała całej historii od środy począwszy i zdiagnozowała,  że Młody nie je, bo boli go gardło! I że jakiś ropniak się tam zagnieździł i buch mu antybiotyk. No i mówi, że ona przeciwna jest antybiotykom, ale tu trzeba. Bo to bakteria, a antybiotyk inteligentny. No dobra. Jak to mam mu pomoc, trudno. No i dostał Robaczek antybiotyk i na drugi dzień pięknie zjadł kaszkę, a potem jeszcze mleczko i owoce. No to jest nadzieja. A ta babę z naszej przychodni to w d... kopnąć  Pediatra się znalazła. Dziecko nie je i to dla niej jest ok, a gardło czerwone. Uhhh! Po trzech dniach gardło było czyste, ropniak poszedł sobie precz! Ja ozdrowiałam. Chociaż chyba jakimś cudem, bo lekarka do której chodzę nie sprawia dobrego wrażenia. Bo lekarz musi mieć taki mądry wyraz twarzy i mówić sensownie, a ona ani ani... No, ale wiry opuściły nasze mieszkanko i wróciliśmy do formy. I można było odpłynąć w kierunku sklepów internetowych, centrów handlowych i świątecznego zawrotu głowy, po którym zostaje ogołocone konto...Amen.


PS. Najgorsze jest jeszcze to, że prawdopodobnie nasze wirusy powędrowały do naszych najbliższych znajomych, którzy po naszych lubelsko-warszawskich wojażach przyjechali do nas posłuchać co i jak. No i zaraziliśmy prawdopodobnie rodzinkę P. w ilości 4 osób. Plus jeszcze mamę M., która dzielnie zajmowała się Antolem i Frankiem, kiedy M. i P. leżeli słodko z łóżku z gorączką, kaszlem i katarem! No i przez tą całą historię Ant nie miał urodzinowego party! Po prostu można tylko powiedzieć "Oh no!" Sorry Kochani. Jakoś odrobimy:)
PS.1. M. mówi, że to nie od nas te wiry. Że to od P. Niech będzie. Przynajmniej nie czuję obciążenia chorobą dodatkowych 5 osób!

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz