wtorek, 27 listopada 2012

LISTOPADOWA DELEGACJA

Całkiem fajnie się złożyło, że znowu z Leonem załapaliśmy się na delegację H. Tym razem do Lublina, ale z przystankiem w Warszawie. Było super. 5 dni poza domem, 3 różne miejsca noclegu. Leo dał radę. Tylko w samochodzie jakoś nie za bardzo lubi podróżować. Dwie godziny i ma dosyć. W sumie, to nie ma co się dziwić. Siedzi przypięty w foteliku, a on jest zdecydowanie z tych dzieci, dla których ruch to podstawa. Krążownik mały. Zdjęć z Lublina mam tylko kilka. No niestety aparat czasami musi być służbowy. Ale kilka fotek zrobiłam ipadem.


H. spędzał dnie zawodowo, a my z Leo na szczęście mieliśmy Dominikę, która w Lublinie mieszka. Super było się z nią spotkać po tych kilku ładnych latach. Ojej. Minęło już 9 lat odkąd poznaliśmy się z Dominiką w Rennes, gdzie miło życie płynęło w erasmusowym, francuskim rytmie. Biorąc oczywiście pod uwagę odległość jaka nas dzieli, aż tak dramatycznie nie jest z częstotliwością naszych spotkań.  Kiedyś, za naszych warszawskich czasów, spotkaliśmy się w Lublinie i raz w Poznaniu. A! No i na naszym ślubie. Tak czy siak, miło upłynął mi czas w towarzystwie Domi. Chociaż nasza wizyta w jej mieszkanku skończyła się urwaniem dwóch główek małych Jezusków, które Dominika dzielnie tworzy, żeby dzieciaki w jej klasie mogły sprzedać je na gwiazdkę swoim rodzicom i mieć kasę na wyjścia do kina i teatru:) Jedną główkę ukręciłam ja osobiście, drugą Leon... jaka matka, taki syn!

W piątek pognaliśmy do Warszawy. Super nam się weekend udał. Objedliśmy się za wszystkie czasy. Już w piątek wieczorem pyszny łosoś u KiS był konkretny. A sobota to już była eksplozja! Śniadanie w lanserskiej Charlotte na Placu Zbawiciela, potem Urban Market w 1500 m do wynajęcia i gigantyczne hamburgery w Lokalu Bistro. A i jeszcze belgijskie frytki w ilościach niepoliczalnych! No i zrobiliśmy sobie rundę po śródmieściu. Dużo się zmieniło odkąd mieszkaliśmy w Wawie. W sumie to już chyba 5 lat minęło. Jako, ze nas zawodowo interesują lokale gastro byliśmy zachwyceni. Co tu dużo mówić, to w końcu stolica i 2 mln ludzi do wyżywienia. I portfele trochę większe. Leo super zniósł to nasze warszawskie szwędanie się. Tzn nie był może najszczęśliwszy, ale też nie marudził zbytnio. Dał radę.




Przy okazji trafiliśmy na kiermasz Urzeczeni, o którym czytałam wcześniej i zakodowałam sobie, ze odbywa się w Krakowie. A to było Krakowskie Przedmieście :)  No i w końcu udało mi się na żywo zobaczyć ciuszki Flawless. Very nice, nie powiem. Ceny trochę wysokie, w szczególności jeśli kupuje się ubranka dla dzieci poniżej 1 roku. Spodnie, o ile pamiętam za 80 pln. Ale wszystko bardzo w moim stylu. W sumie nic nie kupiłam, bo mój portfel ogranicza się do kart płatniczych, z których ciężko skorzystać w takich miejscach. Podobno już ruszył sklep internetowy. No i w ogóle dziewczyny podbijają Polskę na całego. Dzisiaj były w DD TVN. Nie widziałam niestety, bo akurat byłam u lekarza. Jakiś wirus mnie zaatakował i niestety wylądowałam w łóżku. W takich sytuacjach bardzo docenia się instytucję babci! I męża też. Oj tak.


niedziela, 18 listopada 2012

LISTA PREZENTÓW

Już nie pamiętam gdzie o tym przeczytałam, ale pomysł jest boski. Listy prezentów. Pierwszy raz zastosowałam kiedy miał urodzić się Leon. Wiadomo, jak jest, w szczególności przy pierwszym dziecku. Chciałoby się kupić wszystko. Nowe, ładne, niebanalne. Ja tak miałam przynajmniej. A  to kosztuje - nic nowego. Z becikowego nie wystarczy na zbyt wiele:) A raczej na mało! Zrobiłam więc listę i rozesłałam do najbliższej rodziny. Co na niej było? Leżaczek, śpiworek do wózka, karuzelka nad łóżeczko, śpiworek do spania, kocyk do fotelika samochodowego, mata edukacyjna i jakieś zabawki. Razem ponad 1000 pln. Wszystko wybrane przeze mnie wcześniej, ze wskazaniem cen i linków do sklepu internetowego, gdzie można to kupić. Korzyści oczywiste. Rodzinka nie głowi się co mogłoby się przydać, a my nie mamy dziwnych i nietrafionych prezentów, z którymi nie bardzo wiemy co zrobić. Wszyscy happy. Właśnie zaczynam robić listę świąteczną i urodzinową dla Leona :)

sobota, 17 listopada 2012

KSIĘGA DŹWIĘKÓW

Leon dostał w zeszłym tygodniu od naszych znajomych. Książeczka jest świetna i grubaśna. Dźwiękowa, ale nie gra! Gra jak sami zagramy. Można się też trochę pośmiać. Bo "mama robi buzi, buzi", a "tata robi ciiiiii" :) Albo "Święta Bożego Narodzenia robią Cicha noc...". Fajna zabawa. Leo się chichra. Lubimy takie. Wydawnictwo Dwie Siostry. 


czwartek, 15 listopada 2012

BLW BEZ TRZYMANKI

Książka jeszcze nie przeczytana, ale testujemy BLW. Zaczęliśmy od jabłka. Teraz pora na bułkę. No nie powiem - smakowało! Leonowi może trochę mniej niż mi. A może po prostu inaczej. Dla Leona pewnie sucha buła to spore przeżycie. W końcu jest to jego pierwsza buła w życiu. Zadowolony był chłopak!


Sobie zrobiłam bułę z przepisu z Kwestii Smaku. Mniam. 
Łosoś z rukolą, rzodkiewką i sosem chrzanowym. No pyszności normalnie.


A później był obiadek. Ziemniaki kupione w sklepie eko w poznańskiej Plazie, cukinia od sąsiadki Kasi i kurczak ze słoiczka. Jakoś nie chciałabym, żeby Leon zjadał te naszprycowane hormonami i antybitykami boguduchawinne kurczaki, które my jemy! No i jak było? Cóż. Wielki bałagan w kuchni mojej, bo jednocześnie robiłam obiad dla Leona, marynatę do kurczaka dla nas, piekłam buraki i robiłam miodowy sos vinegret. Ale Leon miał nawet niezłą zabawę. Nie najadł się na pewno, ale emocji było co nie miara. Rozgniatanie, próbowanie, kwaszenie się. Śmieszne jest to, że dzieci na każdy nowy smak reagują podobnie - kwaszą się. Nawet jeśli jest to słodki banan.

 



Nasz obiad prezentował się nieco przyjemniej dla oka. Buraki pieczone z rukolą, serkiem kozim, cebulą smażoną na winie z sosem vinegret. Z przepisu Kwestii Smaku  i  kurczaki po amerykańsku z lidlowego przepisu Pascala. I tym miłym akcentem zakończyliśmy dzień pełen wrażeń kulinarnych! Co prawda Leo musiał poprawić swój obiadek mleczkiem i owocami, ale pierwsze koty za płoty. Kiedyś się najem maminym obiadkiem ;)


Muszę dodać, że obiady w naszym domu to pewna nowość. Ja, jako nowoczesna Pani Domu (ha!) obiady robiłam z rzadka, ale jakoś tak ochoty ostatnio nabrałam, żebyśmy jednak coś normalnego, obiadowego zjadali. To chyba dobrze. H. się cieszy. Ja też.

środa, 14 listopada 2012

ILE MOŻNA ?

Dziecko to wydatki. Duże wydatki. Wiadomo, każdy wydaje ile ma. Ale jest jeszcze zdrowy rozsądek. A mi się zdaje, że niektórzy go gubią. Oglądałam dziś DD TVN. Tam pokazywane są różne biznesy kobiece. Dziś było o ciuszkach. Nie, przepraszam, raczej o garderobie dla dzieci. Nie będę mówić o jaką firmę chodzi, bo nie chodzi mi o to, żeby bojkotować. Zapewne są mamy, które zapłacą za sukienkę dziecka czy marynarkę 350 pln. Ja nie. I nie dlatego, że mnie nie stać, tylko kłóci mi się to z moim wewnętrznym poczuciem przyzwoitości. Ile razy nasza Księżniczka założy tę kieckę? Czy rzeczywiście nasz Królewicz będzie dobrze się czuł w marynarce zapinanej na złote guziki? Nie jestem pewna. Zresztą, dlaczego tak szybko wprowadzać dzieci w dorosły świat? Przecież dzieciństwo ma swoje prawa. A podstawą jest zabawa. A jak zabawa to nieskrępowana odzież. Takie jest moje zdanie. Nie wszyscy muszą się zgodzić. Można przecież ubrać dziecko ładnie, modnie i wygodnie. A ja coraz bliższa jestem szycia. Leon będzie moim modelem:) Pewnie mu się to spodoba, bo uwielbia swoje odbicie w lustrze! 

wtorek, 13 listopada 2012

SZUFLADOWE KRÓLESTWO SKARBÓW

Do niedawna szuflady Leona nie interesowały. No może tylko te w kuchni, bo miały uchwyty, które doskonale pozwalały mu przemieszczać się wzdłuż szafek. Ale to się zmieniło. Nasze dziecko się rozwija i rozwija się jego wielki głód poznawczy. Nasze wyjście na spacer wygląda teraz mniej więcej tak.

Czyli wszystko w normie. Gryzienie sznurków od torebki i szukanie CZEGOŚ w górze:) Ale kiedy wracamy... Szuflady drżyjcie. Albo ja drżyjcie. Leon wrócił. I wszystko wyrzuca z szuflad w swojej komodzie! Czapki, kurtki, buciki, kocyki, śliniaki, śpiochy... A przy tym jest taki skupiony i zadowolony:) Młody Odkrywca! Oczywiście pozwalam mu na wszystko, a potem sprzątam. Ale pokazuję mu, że wszystko chowam z powrotem, że porządkuję. Może zapamięta, że jak się nabałagani, trzeba posprzątać (?). Pewnie przypomni mu się koło trzydziestki. A tymczasem niech odkrywa, bo bardzo miło się na to patrzy...

poniedziałek, 12 listopada 2012

MACIERZYŃSTWO NON-FICTION

Nie chciałabym nikogo irytować moimi postami, że Leon to, a Leon tamto. I, że tak cudownie i pięknie jest mieć dziecko, i że to same przyjemności i radości. I wszystko cacy. Kto ma dziecko, ten wie. Nawet jak się nie przyznaje na głos. Zmęczenie, totalna zmiana w życiu, lekki albo duży wstrząs spowodowany utratą lub ograniczeniem tego co było PRZED. 

Leo był planowanym dzieckiem. Wyczekanym. Ukochanym od pierwszej chwili. Regularne wizyty u lekarza, zdjęcia USG oglądane miliony razy, choć czasami niewiele było na nich widać, przygotowania. Ciuszki, remont pokoju, wyburzenie ściany (o tym w innym poście napiszę, bo to była super decyzja - godna naśladowania myślę sobie), miesięczny wybór wózka, który doprowadzał do obłędu mojego męża, studiowanie opasłych poradników... Wszystko teoretycznie opanowane. Wielka radość oczekiwania aż w końcu się urodzi! I nagle jest! Cudak Mały. Wszyscy zakochani. Ja oczywiście też. Tylko... No właśnie. Może jakaś nierozgarnięta jestem, ale mimo tych wszystkich gigantycznych przygotowań nie byłam w stanie sobie wyobrazić co nastąpi, kiedy L. znajdzie się po drugiej stronie brzucha. Pomijam pierwsze sześć tygodni połogu, kiedy każde wyjście H. do biura było dla mnie tragedią na miarę wyjścia na front, z którego może nie wrócić. Bo wiadomo, hormony szaleją! Wszystko się zmieniło. Moje JA przestało istnieć. Gdzieś się zapodziało. Teraz liczył się tylko Leon. Przede wszystkim dlatego, że na nic więcej nie miałam siły. Padałam o 20.00. W dzień robiłam niewyobrażalną ilość kilometrów podczas spacerów. Kiedyś policzyłam. 6 miesięcy, średnio po 3h dziennie, a człowiek idzie mniej  więcej 3km/h. Wychodzi pi razy drzwi 1600 km. No to doszłabym spokojnie do Paryża i jeszcze by mi na powrót trochę zostało. Najgorsze było to, że to spacerowanie nie przekładało się na spadek mojej pociążowej (nad)wagi. Oh, to też było trudne. Zapisałam się na siłownię, ale fizycznie nie wyrobiłam i zrezygnowałam. A kilogramy nie ubywały. Pewnie dlatego, że jedzenie było moją wielką przyjemnością,nagrodą za cały dzień. Cóż. Dla psychicznej równowagi nie potrafiłam sobie odmówić lodów czy innych pyszności. A kilogramy nie ubywały. Całe szczęście, że mam cudownego męża, który mi pomagał i mnie wspierał, bo jeśli nie to - zwariowałabym, przysięgam! Nie jesteśmy jednak spadkobiercami wielkiej fortuny, więc ktoś w naszym gospodarstwie domowym pracować musi. Tak więc, czy chciałam czy nie od 10.00 do 18.00 byłam tylko ja i Leon! Podziwiam i doceniam dziewczyny - matki, które samodzielnie wychowują dzieci. Wielki szacunek. Naprawdę. No jeszcze była Olka. Spotykałyśmy się na tych spacerkach prawie codziennie przez pół roku i to było super, bo przynajmniej można było w ciągu dnia porozmawiać z kimś dorosłym! I nie zdziczeć. Wyjścia? Jakie wyjścia? Do kina poszliśmy jak Leon skończył co najmniej 6 miesięcy. A wszystkie spotkania ze znajomymi ograniczały się do tego, że każdy wokół swojego dziecka biegał! Po jednym ze spotkań zdałam sobie sprawę, że mimo, że spędziliśmy razem cały dzień nie dowiedziałam się niczego poza sprawami z dziecięcego światka! Półświatka! Małe cwaniaki.

via:empik.com
Nie było lekko. Aż pewnego dnia przeczytałam, że pojawiła się TA książka. "Macierzyństwo Non-Fiction". Pobiegłam do empiku i pochłonęłam! To było totalne oczyszczenie. Czytałam i czułam jakbym sama ją napisała. To było mniej więcej w czerwcu czyli L. miał jakieś niecałe pół roku. Momentami płakałam ze śmiechu - powaga! A kiedy czytałam je na głos mężowi, on trochę nie rozumiał. Śmiał się, ale to jednak był mój świat. Planów, które legły w gruzach, bo akurat danego dnia, kiedy ja sobie coś zaplanowałam, Leon postanowił zmienić swój rytm dnia. Projekt życia, który w odróżnieniu do tych firmowych nie kończył się, a rozkręcał i trzeba było być dyrektorem zarządzającym przez 24h. I nie można było powiedzieć "Chrzanię to!". Dzisiaj myślę sobie, że przeczytałam tę książkę w dobrym momencie. W krytycznym. Bo z biegiem miesięcy coraz lepiej się z L. dogrywaliśmy. I z dnia na dzień zaczęłam bardziej ogarniać. Uporządkowałam sobie ten mój NOWY PIĘKNY ŚWIAT. I dzisiaj, mimo, że czasami jestem zmęczona i chce mi się krzyczeć, to jednak mam dużo więcej spokoju w sobie. I czas na siłownię i na wyjścia do kina, na kolację z mężem. I nawet z dziewczynami mamy postanowienie spotykać się raz w miesiącu na ploty bez dzieci! Co prawda nie zawsze to wychodzi, ale w sierpniu się udało, we wrześniu też. Październik jakoś minął zbyt szybko. Ale w listopadzie jeszcze mamy szansę! I jest super. Umawiamy się żeby pogadać o innych sprawach niż dzieci, ale oczywiście nie dajemy rady i zawsze jakoś zaczynamy od tego:) Jest dobrze. A L. z dnia na dzień staje się coraz fajniejszy i coraz więcej rozumie. Na swój sposób, oczywiście. Jest fajnie. Odżyłam. Znowu mam siłę i chęci na wymyślanie nowych super projektów, które "koniecznie musimy zrealizować, bo to przecież taki deal!" Czasami nawet podrzucam mamie Leona i wpadam do biura. Wszystko wraca do normy. Nowej normy. 

Wiem, że pojawiły się też inne książki odczarowujące idealny obraz macierzyństwa. Nie czytałam. Wystarczyła mi ta jedna. Polecam wszystkim zakręconym w nowej rzeczywistości Mamuśkom.

niedziela, 11 listopada 2012

MOOVER

Lubię ładne rzeczy. A drewniane zabawki lubię bardzo. No i lubię jeszcze kiedy rzeczy są proste. Zabawki dziecięce, które mają pięć funkcji i w dodatku są plastikowe i nie daj Boże(!) grające mnie przerażają. A moover jest prosty i ładny. Pierwszy raz zobaczyłam go w "szafie tosi", ale wtedy Leon był chyba jeszcze po innej stronie brzucha. A kiedy zaczął się podnosić i próbował stawiać pierwsze kroki to sobie o mooverze przypomniałam. A jak jeszcze H. stwierdził, że Leon powinien mieć chodzik to już nie miałam oporów. Zamówiłam i oto jest. Podoba mi się bardzo.


Najważniejsze oczywiście jest to, że Leo lubi moovera. I gna z nim przez całą długość i szerokość naszego mieszkania, co jakiś czas wpadając na coś po drodze. I cieszy się bardzo. I uwielbia zobaczyć się z tym mooverem w lustrze i duma go rozpiera. Że stoi, że idzie. A może duński design też mu się podoba, tak jak nam? 


Bardzo ładne i w podobnym stylu są chodziki i jeździki polskiej firmy Gepetto. Też pięknie wykonane, idealnie pomalowane. I bardzo zbliżone cenowo. Ale o nich w innym odcinku.

czwartek, 8 listopada 2012

BOBAS LUBI WYBÓR

Wiele dobrego usłyszałam ostatnio na temat tej książki. Pobiegłam więc do empiku i kupiłam. Leon to niejadek, więc może dzięki tej metodzie jedzenie nie będzie tematem! Bo podobno lepiej pozwolić dziecku się upaćkać i jeść rączkami niż serwować mu papki ze słoiczków. Nie wiem tylko czy mój dziesiąciomiesięczniak naje się w ten sposób. Ale póki co nie wypowiadam się, bo jeszcze nie do końca wiem co w tej książce znajdę. Jak przeczytam, napiszę. Póki co Leon w ramach testu dostał jabłuszka w kawałkach zamiast tych ze słoiczka. Trochę się pokwasił, trochę przełknął, reszta znalazła się na podłodze:) Ale podobało mu się. Może w tym szaleństwie jest metoda? Sprawdzimy.



środa, 7 listopada 2012

ALE ŚMIESZNIE :)

Uwielbiam kiedy Leon pęka ze śmiechu. Tak naprawdę, do rozpuku! Fajnie, że taki maluch już to potrafi. Pomijając oczywiście sytuacje, kiedy go łaskoczemy w brzuszek czy nóżki, bo wtedy wiadomo - nikt nie wytrzyma. Ostatnio Leon zanosił się śmiechem w odpowiedzi na moje pytanio-odpowiedź "Kto jest maluszkiem? Kto jest maluszkiem? Ty jesteś maluszkiem! Ty jesteś maluszkiem!" I kiedy wskazywałam na niego palcem, on nie mógł się opanować ze śmiechu:) 


A dzisiaj znowu było śmiesznie. Właśnie zabierałam się za usypianie L. do popołudniowej drzemki, oparłam się o łóżeczko, no i śpiewam kołysanki... A on wstaje, opiera się o łóżeczko z drugiej strony i z niesamowitym zainteresowaniem patrzy, jak otwieram usta kiedy śpiewam. I paluszkami ich dotyka:) I w śmiech. A ja właśnie miałam nadzieję, że szybko zaśnie i kawę sobie spokojnie wypiję... a tu szalony śmiech opanował moje dziecko. A śpiewam mu co najmniej dwa razy dziennie od 9 miesięcy (!). A dzisiaj go to ubawiło. Fajnie. Pośmialiśmy się razem. No i musiałam chwilę poczekać aż zapomni, że to takie śmieszne, że otwieram buzię kiedy śpiewam... Zdjęć nie zrobiłam, bo bałam się, że za bardzo się wkręci i w ogóle nie zaśnie. 10 minut minęło, zapomniał i zasnął. Kawa już zimna była, ale to nic.

niedziela, 4 listopada 2012

PORADNIK MAMARAZZI

Dostałam od siostry na urodziny. Przeczytałam podczas dwóch spacerów drzemkowych z Leonem. Jakie wrażenia? Pozytywne. Kilka fajnych porad i uwag. Na pewno super dla mam, które zaczynają przygodę z aparatem i chciałyby mieć piękne zdjęcia swoich dzieci. Sporo oczywistości - jak dla mnie. Np., że zdjęcie to nie tylko model, ale także drugi plan, który może je popsuć. Czyli zanim robimy fotki sprzątamy bałagan! Chociaż, w sumie bałagan może być pięknym tłem:) Mi podobały się wskazówki na temat obróbki zdjęć, ze wskazaniem darmowych programów. Np Photoshop Express, który oczywiście jest okrojony w stosunku do pełnej wersji, jednak na potrzeby domowe myślę, że wystarczający. I kilka słów o fotografii czarno-białej, która doskonale się sprawdza kiedy akurat nasze dziecko ubrane jest nie do końca do ładu i składu:) Albo kiedy w fotografujemy grupkę maluchów, a one jakoś tak wyglądają, jak z innej parafii. Rozumiecie, prawda? Albo, że warto fotografować nie tylko wtedy, kiedy dziecko jest super szczęśliwe i uśmiechnięte, bo przecież codzienność to także złość i łzy:) I że wszystkie emocje warte są uwiecznienia. W każdym z 14 rozdziałów Porady mistrzów fotografii czyli spostrzeżenia profesjonalnych fotografów. Polecam wszystkim amatorkom fotografowania swoich dzieci. I zaznaczam, że nie jest to kurs fotografii profesjonalnej.