sobota, 22 grudnia 2012

XMASS

Święta już czają się za rogiem. Jeszcze dwa dni i już. Pierwsze święta Leona. Rok temu był jeszcze po drugiej stronie brzucha. Miał się urodzić 26 grudnia. Pamiętam, jak wszyscy trzymali kciuki, żeby poczekał do nowego roku... No i poczekał chłopaczek. 
Mam nadzieję, że te święta będą ładne i ciepłe. Rodzinnie udane.
Że będziemy mieli czas nacieszyć się sobą.
Że nasi bliscy nacieszą się nami.
Że zrealizujemy plan na przyjemności. 
Że nie włączymy telewizora.
Że obejdzie się bez maili i telefonów służbowych. 
Że pójdziemy na spacer nad morze.
Że się nie objemy.
I że będziemy zdrowi. 
A jeśli jeszcze będzie śnieg to szczęście na całego.



Sesja świąteczna to będzie nasza rodzinna tradycja. Ta zainspirowana pinkwingsami. Liczę na to, że w przyszłym roku Leo będzie bardziej opanowanym modelem. Tymczasem mały szał był. I pościg za Biszkoptem.

czwartek, 20 grudnia 2012

JEST DOBRZE

Kiedyś składałam życzenia wszystkiego najlepszego. Teraz wolę wszystkiego dobrego. Bo czy wszystko musi być najlepsze? Perfekcyjne, idealne? Czasami mam taki film, że musi... Coś sobie ułożę w głowie i kiedy coś nie idzie po mojej myśli, wkurzam się. Mimo, że jest dobrze. Tylko inaczej. A jakby spojrzeć z boku, to jest super nawet... 

Ten rok był szalony. Nowa rzeczywistość, nowa ja. Ja mama. I czasami myślę, że mi ciężko, że nudno, że trudno, że ja taka skazana i jeszcze bez swojego samochodu to ja już dłużej nie wytrzymam. I właśnie wczoraj zdałam sobie sprawę, że bluźnię. Oj bluźnię potwornie. Bo mało tego, że jest dobrze. Jest chyba nawet bardzo dobrze. Jesteśmy zdrowi, Leo rozwija się pięknie, chodzi jak nakręcony, a jeszcze roku nie skończył, H. daje radę z firmą, mimo, że mu nie pomagam, realizujemy swoje marzenie o własnym miejscu na ziemi, mamy fajną rodzinkę i kilku przyjaciół ... no i oczywiście idealnie nie jest, bo mało czasu mamy dla siebie, bo zawsze wszystko robiliśmy razem, a teraz każdy ma swój kawałek codzienności, bo musimy się nauczyć jak to te światy pogodzić, ale ogólnie jest dobrze. 

Wczoraj błądząc po fb trafiłam na koleżankę z ogólniaka. Po prostu koleżankę z klasy. Nie widziałam jej od 1999 roku. I okazuje się, że jej 2 letni Jasiek ma tylko połowę serca. Taki się urodził. I dwie poważne operacje za sobą i jedną przed sobą. No i przeszczep konieczny, bo po tych trzech operacjach przeżyje 20 lat. Trafiło mnie strasznie. Bo czym są moje "wielkie rozterki" wobec ich problemów? Kaprysami. Niestety, ale tylko kaprysami. Szpitale są pełne dzieci poważnie chorych, albo ich rodziców poważnie chorych, dla których moja rzeczywistość jest niedoścignioną bajką. Mam namiastkę tego co oznacza pobyt z dzieckiem w szpitalu. Koszmar, ciągły strach i marzenie, żeby to już wszystko skończyło. Ale jeśli szybko się kończy, to nie jest źle. Gorzej kiedy jedno wyjście ze szpitala jest zapowiedzią kolejnego... Takie małe szkraby w szpitalach to złośliwość losu. Niesprawiedliwość. 
Na postanowienia noworoczne przyjdzie jeszcze czas, ale jedno jest pewne, że kiedy jest dobrze, to trzeba umieć to docenić. Bo docenianie dopiero wtedy, kiedy się coś traci, jest głupie. Ja tak nie chcę. Cieszę się tym co mam. Naprawdę. 

A jeśli ktoś czyta mojego bloga i chciałby pomóc Jaśkowi, to informacje można znaleźć tutaj www.jasiud.moonfruit.com 

wtorek, 18 grudnia 2012

SMOK

Dziecko moje się uzależniło. Albo inaczej. Uzależniłam dziecko od smoka! A tak się zapierałam jak byłam w ciąży... że przecież smoczek to samo zło, że są inne metody na uspokojenie dziecka, że ja na pewno nie dam Leonowi smoka. Ale dałam. I to już w szpitalu. A potem kiedy skończył trzy miesiące stwierdziłam, że już czas smoka odstawić, no ale okazało się, że Biszkopt ma skazę białkową, no i trudny był to czas, więc odłożyłam odstawianie smoka... Pomyślałam, że odstawię jak skończy pół roku. No i zaczęły się ząbki, więc znowu przełożyłam odstawianie. Znajomi mówili, że odstawili jak ich młody miał 10 miesięcy i że super to zniósł. Raz dwa i smok niepotrzebny. No to zrobiło mi się lżej, że mam jeszcze 4 miesiące... spokoju. Bo przecież Leo tak pięknie zasypia... ale tylko z "gandzią". I w nocy nawet jak się przebudzi, to buch smok i śpi. Koło 10 miesiąca zaczęliśmy go kłaść spać bez wspomagania. I nawet było ok. Ale tylko wieczorem. Dzienne drzemki tylko ze smokiem. No, ale potem znowu ząbki. Tym razem dużo bardziej odczuwalne dla Leo i dla nas, więc do smoka wróciliśmy. Ostatnio jeszcze tygodniowa choroba, więc jakoś żal było odebrać mu "przyjaciela". No, ale choroba się skończyła, ząbki się uspokoiły, już niedługo roczek Biszkoptowi stuknie, więc już czaaas! No i lekko nie jest. Wczoraj wieczorem udało się uśpić bez smoka, więc mały sukces. Dzisiaj próbowałam położyć Biszkopta na drzemkę i porażka. Godzinę się męczyliśmy. I uległam. Może nie powinnam? Może powinnam mu pozwolić się wypłakać i podramatyzować, a po kilku dniach zapomni?  Jakoś musimy to wytrzymać. I smoka się pozbyć. Bo co prawda smok służy nam tylko do zasypiania, ale jakoś mi się to przestaje podobać. 

A jak już jestem przy temacie spania, to przepiękne kołysanki na dobranoc wynaleźliśmy. Pierwszą znalazł M., mąż mojej siostry, za co byliśmy mu wdzięczni. Bo u nas może nie do końca chodzi o kołysankę do snu, bo przecież mamy smoka (!) i śpiewamy sami:), ale o wieczorne picie mleczka. Bo jak to podsumowała moja siostra, po spędzeniu wieczoru z Leonem "wszystko byłoby super, gdyby nie to jedzenie..." Bo Leo to niejadek i przy mleku jest przeglądanie książeczek i śpiewanie..., no a teraz dzięki M. ostatnie 80 ml upływa nam przy ipadzie. Pierwszy był Twinkle Little Star ...


                                       


A jako, że już nam się trochę znudziło, bo ile można słuchać w kółko tego samego, to poszliśmy tym tropem i są kolejne. Jedna zimowa, piękna... Little Snowflake.


I jeszcze jedna, też ładna... Row, row, row


Stylistyka cudo! Uwielbiamy, Leo też. Bo te wszystkie bajki na canal+ to jakieś nieporozumienie. No może poza samą rybką mini mini, bo ona jest śliczna. 

czwartek, 13 grudnia 2012

WIRUSOWE SMUTKI

Porzuciłam bloga chwilowo. Bo po pierwsze choróbska się do nas przypałętały, a po drugie święta coraz bliżej, więc trzeba wydawać pieniądze i szukać, szukać, szukać...  A to wszystko trwa!

Co do choróbsk. No niestety. Zaczęło się od Leona. Po przyjeździe z Wawy, z poniedziałku na wtorek 38,7, na drugi dzień brak apetytu, rozbicie. Pomyśleliśmy - zęby! Teraz zęby to główni podejrzani naszych nieprzespanych nocy i złego samopoczucia Biszkopta. We wtorek w nocy ja miałam 37,8. I w środę się zaczęło. Kaszel, katar lecący ciurkiem. Przyjechała mama z odsieczą, żeby mnie trochę od Leo wyizolować. Zajmowała się dzielnie Leonem, ale ona też poległa. I to samo - gorączka, kaszel, katar. A i jeszcze potworny ból głowy. Na drugi dzień wylądowała w łóżku. Gorączka, katar, kaszel. A Leo cały czas jakiś taki rozbity, ale gorączki i innych objawów choroby brak. Tylko jeść nie chce. Pomyśleliśmy, że to dlatego, że izolujemy go ode mnie i biedak nie rozumie. No i stąd rozpacz i smutek.
Płakał, przytulał się, dobrze mu było tylko na rękach, a przecież normalnie to nie można za nim nadążyć. Smutek na całego. Niby się bawi, ale tęskni. A ja przeniosłam się do rodziców, żeby jego nie zarazić. Na drugi dzień wróciłam. Mąż Mój i Siostra Moja osobista poszli z Leo do pediatry. O 17.00, więc już naszej cud lekarki nie było. Była inna. I powiedziała, ze Leo zdrowy i kazała podawać bioaron i dicoflor. No to przekonani byliśmy, ze smutek opanował naszego Biszkopta i tyle. Czyli ja wracam do domu, a Leo z radości zaczyna jeść. A tu guzik. Nie je, jest słabiutki.  No i w nocy kaszle. Trochę klops. Bo przecież niedziela, a na Krysiewicza nie pojedziemy, bo jak to się kończy już wiemy. I jest to ostatnia rzecz, która chciałbym swojemu dziecku zaserwować.  Wiem, co mówię. No to, za namową taty, szukam lekarza, który przyjedzie do domu. I przyjechała. Skromna, uśmiechnięta Pani doktor z bardzo fajnym podejściem do dzieci. Wysłuchała całej historii od środy począwszy i zdiagnozowała,  że Młody nie je, bo boli go gardło! I że jakiś ropniak się tam zagnieździł i buch mu antybiotyk. No i mówi, że ona przeciwna jest antybiotykom, ale tu trzeba. Bo to bakteria, a antybiotyk inteligentny. No dobra. Jak to mam mu pomoc, trudno. No i dostał Robaczek antybiotyk i na drugi dzień pięknie zjadł kaszkę, a potem jeszcze mleczko i owoce. No to jest nadzieja. A ta babę z naszej przychodni to w d... kopnąć  Pediatra się znalazła. Dziecko nie je i to dla niej jest ok, a gardło czerwone. Uhhh! Po trzech dniach gardło było czyste, ropniak poszedł sobie precz! Ja ozdrowiałam. Chociaż chyba jakimś cudem, bo lekarka do której chodzę nie sprawia dobrego wrażenia. Bo lekarz musi mieć taki mądry wyraz twarzy i mówić sensownie, a ona ani ani... No, ale wiry opuściły nasze mieszkanko i wróciliśmy do formy. I można było odpłynąć w kierunku sklepów internetowych, centrów handlowych i świątecznego zawrotu głowy, po którym zostaje ogołocone konto...Amen.


PS. Najgorsze jest jeszcze to, że prawdopodobnie nasze wirusy powędrowały do naszych najbliższych znajomych, którzy po naszych lubelsko-warszawskich wojażach przyjechali do nas posłuchać co i jak. No i zaraziliśmy prawdopodobnie rodzinkę P. w ilości 4 osób. Plus jeszcze mamę M., która dzielnie zajmowała się Antolem i Frankiem, kiedy M. i P. leżeli słodko z łóżku z gorączką, kaszlem i katarem! No i przez tą całą historię Ant nie miał urodzinowego party! Po prostu można tylko powiedzieć "Oh no!" Sorry Kochani. Jakoś odrobimy:)
PS.1. M. mówi, że to nie od nas te wiry. Że to od P. Niech będzie. Przynajmniej nie czuję obciążenia chorobą dodatkowych 5 osób!

wtorek, 27 listopada 2012

LISTOPADOWA DELEGACJA

Całkiem fajnie się złożyło, że znowu z Leonem załapaliśmy się na delegację H. Tym razem do Lublina, ale z przystankiem w Warszawie. Było super. 5 dni poza domem, 3 różne miejsca noclegu. Leo dał radę. Tylko w samochodzie jakoś nie za bardzo lubi podróżować. Dwie godziny i ma dosyć. W sumie, to nie ma co się dziwić. Siedzi przypięty w foteliku, a on jest zdecydowanie z tych dzieci, dla których ruch to podstawa. Krążownik mały. Zdjęć z Lublina mam tylko kilka. No niestety aparat czasami musi być służbowy. Ale kilka fotek zrobiłam ipadem.


H. spędzał dnie zawodowo, a my z Leo na szczęście mieliśmy Dominikę, która w Lublinie mieszka. Super było się z nią spotkać po tych kilku ładnych latach. Ojej. Minęło już 9 lat odkąd poznaliśmy się z Dominiką w Rennes, gdzie miło życie płynęło w erasmusowym, francuskim rytmie. Biorąc oczywiście pod uwagę odległość jaka nas dzieli, aż tak dramatycznie nie jest z częstotliwością naszych spotkań.  Kiedyś, za naszych warszawskich czasów, spotkaliśmy się w Lublinie i raz w Poznaniu. A! No i na naszym ślubie. Tak czy siak, miło upłynął mi czas w towarzystwie Domi. Chociaż nasza wizyta w jej mieszkanku skończyła się urwaniem dwóch główek małych Jezusków, które Dominika dzielnie tworzy, żeby dzieciaki w jej klasie mogły sprzedać je na gwiazdkę swoim rodzicom i mieć kasę na wyjścia do kina i teatru:) Jedną główkę ukręciłam ja osobiście, drugą Leon... jaka matka, taki syn!

W piątek pognaliśmy do Warszawy. Super nam się weekend udał. Objedliśmy się za wszystkie czasy. Już w piątek wieczorem pyszny łosoś u KiS był konkretny. A sobota to już była eksplozja! Śniadanie w lanserskiej Charlotte na Placu Zbawiciela, potem Urban Market w 1500 m do wynajęcia i gigantyczne hamburgery w Lokalu Bistro. A i jeszcze belgijskie frytki w ilościach niepoliczalnych! No i zrobiliśmy sobie rundę po śródmieściu. Dużo się zmieniło odkąd mieszkaliśmy w Wawie. W sumie to już chyba 5 lat minęło. Jako, ze nas zawodowo interesują lokale gastro byliśmy zachwyceni. Co tu dużo mówić, to w końcu stolica i 2 mln ludzi do wyżywienia. I portfele trochę większe. Leo super zniósł to nasze warszawskie szwędanie się. Tzn nie był może najszczęśliwszy, ale też nie marudził zbytnio. Dał radę.




Przy okazji trafiliśmy na kiermasz Urzeczeni, o którym czytałam wcześniej i zakodowałam sobie, ze odbywa się w Krakowie. A to było Krakowskie Przedmieście :)  No i w końcu udało mi się na żywo zobaczyć ciuszki Flawless. Very nice, nie powiem. Ceny trochę wysokie, w szczególności jeśli kupuje się ubranka dla dzieci poniżej 1 roku. Spodnie, o ile pamiętam za 80 pln. Ale wszystko bardzo w moim stylu. W sumie nic nie kupiłam, bo mój portfel ogranicza się do kart płatniczych, z których ciężko skorzystać w takich miejscach. Podobno już ruszył sklep internetowy. No i w ogóle dziewczyny podbijają Polskę na całego. Dzisiaj były w DD TVN. Nie widziałam niestety, bo akurat byłam u lekarza. Jakiś wirus mnie zaatakował i niestety wylądowałam w łóżku. W takich sytuacjach bardzo docenia się instytucję babci! I męża też. Oj tak.


niedziela, 18 listopada 2012

LISTA PREZENTÓW

Już nie pamiętam gdzie o tym przeczytałam, ale pomysł jest boski. Listy prezentów. Pierwszy raz zastosowałam kiedy miał urodzić się Leon. Wiadomo, jak jest, w szczególności przy pierwszym dziecku. Chciałoby się kupić wszystko. Nowe, ładne, niebanalne. Ja tak miałam przynajmniej. A  to kosztuje - nic nowego. Z becikowego nie wystarczy na zbyt wiele:) A raczej na mało! Zrobiłam więc listę i rozesłałam do najbliższej rodziny. Co na niej było? Leżaczek, śpiworek do wózka, karuzelka nad łóżeczko, śpiworek do spania, kocyk do fotelika samochodowego, mata edukacyjna i jakieś zabawki. Razem ponad 1000 pln. Wszystko wybrane przeze mnie wcześniej, ze wskazaniem cen i linków do sklepu internetowego, gdzie można to kupić. Korzyści oczywiste. Rodzinka nie głowi się co mogłoby się przydać, a my nie mamy dziwnych i nietrafionych prezentów, z którymi nie bardzo wiemy co zrobić. Wszyscy happy. Właśnie zaczynam robić listę świąteczną i urodzinową dla Leona :)

sobota, 17 listopada 2012

KSIĘGA DŹWIĘKÓW

Leon dostał w zeszłym tygodniu od naszych znajomych. Książeczka jest świetna i grubaśna. Dźwiękowa, ale nie gra! Gra jak sami zagramy. Można się też trochę pośmiać. Bo "mama robi buzi, buzi", a "tata robi ciiiiii" :) Albo "Święta Bożego Narodzenia robią Cicha noc...". Fajna zabawa. Leo się chichra. Lubimy takie. Wydawnictwo Dwie Siostry. 


czwartek, 15 listopada 2012

BLW BEZ TRZYMANKI

Książka jeszcze nie przeczytana, ale testujemy BLW. Zaczęliśmy od jabłka. Teraz pora na bułkę. No nie powiem - smakowało! Leonowi może trochę mniej niż mi. A może po prostu inaczej. Dla Leona pewnie sucha buła to spore przeżycie. W końcu jest to jego pierwsza buła w życiu. Zadowolony był chłopak!


Sobie zrobiłam bułę z przepisu z Kwestii Smaku. Mniam. 
Łosoś z rukolą, rzodkiewką i sosem chrzanowym. No pyszności normalnie.


A później był obiadek. Ziemniaki kupione w sklepie eko w poznańskiej Plazie, cukinia od sąsiadki Kasi i kurczak ze słoiczka. Jakoś nie chciałabym, żeby Leon zjadał te naszprycowane hormonami i antybitykami boguduchawinne kurczaki, które my jemy! No i jak było? Cóż. Wielki bałagan w kuchni mojej, bo jednocześnie robiłam obiad dla Leona, marynatę do kurczaka dla nas, piekłam buraki i robiłam miodowy sos vinegret. Ale Leon miał nawet niezłą zabawę. Nie najadł się na pewno, ale emocji było co nie miara. Rozgniatanie, próbowanie, kwaszenie się. Śmieszne jest to, że dzieci na każdy nowy smak reagują podobnie - kwaszą się. Nawet jeśli jest to słodki banan.

 



Nasz obiad prezentował się nieco przyjemniej dla oka. Buraki pieczone z rukolą, serkiem kozim, cebulą smażoną na winie z sosem vinegret. Z przepisu Kwestii Smaku  i  kurczaki po amerykańsku z lidlowego przepisu Pascala. I tym miłym akcentem zakończyliśmy dzień pełen wrażeń kulinarnych! Co prawda Leo musiał poprawić swój obiadek mleczkiem i owocami, ale pierwsze koty za płoty. Kiedyś się najem maminym obiadkiem ;)


Muszę dodać, że obiady w naszym domu to pewna nowość. Ja, jako nowoczesna Pani Domu (ha!) obiady robiłam z rzadka, ale jakoś tak ochoty ostatnio nabrałam, żebyśmy jednak coś normalnego, obiadowego zjadali. To chyba dobrze. H. się cieszy. Ja też.

środa, 14 listopada 2012

ILE MOŻNA ?

Dziecko to wydatki. Duże wydatki. Wiadomo, każdy wydaje ile ma. Ale jest jeszcze zdrowy rozsądek. A mi się zdaje, że niektórzy go gubią. Oglądałam dziś DD TVN. Tam pokazywane są różne biznesy kobiece. Dziś było o ciuszkach. Nie, przepraszam, raczej o garderobie dla dzieci. Nie będę mówić o jaką firmę chodzi, bo nie chodzi mi o to, żeby bojkotować. Zapewne są mamy, które zapłacą za sukienkę dziecka czy marynarkę 350 pln. Ja nie. I nie dlatego, że mnie nie stać, tylko kłóci mi się to z moim wewnętrznym poczuciem przyzwoitości. Ile razy nasza Księżniczka założy tę kieckę? Czy rzeczywiście nasz Królewicz będzie dobrze się czuł w marynarce zapinanej na złote guziki? Nie jestem pewna. Zresztą, dlaczego tak szybko wprowadzać dzieci w dorosły świat? Przecież dzieciństwo ma swoje prawa. A podstawą jest zabawa. A jak zabawa to nieskrępowana odzież. Takie jest moje zdanie. Nie wszyscy muszą się zgodzić. Można przecież ubrać dziecko ładnie, modnie i wygodnie. A ja coraz bliższa jestem szycia. Leon będzie moim modelem:) Pewnie mu się to spodoba, bo uwielbia swoje odbicie w lustrze! 

wtorek, 13 listopada 2012

SZUFLADOWE KRÓLESTWO SKARBÓW

Do niedawna szuflady Leona nie interesowały. No może tylko te w kuchni, bo miały uchwyty, które doskonale pozwalały mu przemieszczać się wzdłuż szafek. Ale to się zmieniło. Nasze dziecko się rozwija i rozwija się jego wielki głód poznawczy. Nasze wyjście na spacer wygląda teraz mniej więcej tak.

Czyli wszystko w normie. Gryzienie sznurków od torebki i szukanie CZEGOŚ w górze:) Ale kiedy wracamy... Szuflady drżyjcie. Albo ja drżyjcie. Leon wrócił. I wszystko wyrzuca z szuflad w swojej komodzie! Czapki, kurtki, buciki, kocyki, śliniaki, śpiochy... A przy tym jest taki skupiony i zadowolony:) Młody Odkrywca! Oczywiście pozwalam mu na wszystko, a potem sprzątam. Ale pokazuję mu, że wszystko chowam z powrotem, że porządkuję. Może zapamięta, że jak się nabałagani, trzeba posprzątać (?). Pewnie przypomni mu się koło trzydziestki. A tymczasem niech odkrywa, bo bardzo miło się na to patrzy...

poniedziałek, 12 listopada 2012

MACIERZYŃSTWO NON-FICTION

Nie chciałabym nikogo irytować moimi postami, że Leon to, a Leon tamto. I, że tak cudownie i pięknie jest mieć dziecko, i że to same przyjemności i radości. I wszystko cacy. Kto ma dziecko, ten wie. Nawet jak się nie przyznaje na głos. Zmęczenie, totalna zmiana w życiu, lekki albo duży wstrząs spowodowany utratą lub ograniczeniem tego co było PRZED. 

Leo był planowanym dzieckiem. Wyczekanym. Ukochanym od pierwszej chwili. Regularne wizyty u lekarza, zdjęcia USG oglądane miliony razy, choć czasami niewiele było na nich widać, przygotowania. Ciuszki, remont pokoju, wyburzenie ściany (o tym w innym poście napiszę, bo to była super decyzja - godna naśladowania myślę sobie), miesięczny wybór wózka, który doprowadzał do obłędu mojego męża, studiowanie opasłych poradników... Wszystko teoretycznie opanowane. Wielka radość oczekiwania aż w końcu się urodzi! I nagle jest! Cudak Mały. Wszyscy zakochani. Ja oczywiście też. Tylko... No właśnie. Może jakaś nierozgarnięta jestem, ale mimo tych wszystkich gigantycznych przygotowań nie byłam w stanie sobie wyobrazić co nastąpi, kiedy L. znajdzie się po drugiej stronie brzucha. Pomijam pierwsze sześć tygodni połogu, kiedy każde wyjście H. do biura było dla mnie tragedią na miarę wyjścia na front, z którego może nie wrócić. Bo wiadomo, hormony szaleją! Wszystko się zmieniło. Moje JA przestało istnieć. Gdzieś się zapodziało. Teraz liczył się tylko Leon. Przede wszystkim dlatego, że na nic więcej nie miałam siły. Padałam o 20.00. W dzień robiłam niewyobrażalną ilość kilometrów podczas spacerów. Kiedyś policzyłam. 6 miesięcy, średnio po 3h dziennie, a człowiek idzie mniej  więcej 3km/h. Wychodzi pi razy drzwi 1600 km. No to doszłabym spokojnie do Paryża i jeszcze by mi na powrót trochę zostało. Najgorsze było to, że to spacerowanie nie przekładało się na spadek mojej pociążowej (nad)wagi. Oh, to też było trudne. Zapisałam się na siłownię, ale fizycznie nie wyrobiłam i zrezygnowałam. A kilogramy nie ubywały. Pewnie dlatego, że jedzenie było moją wielką przyjemnością,nagrodą za cały dzień. Cóż. Dla psychicznej równowagi nie potrafiłam sobie odmówić lodów czy innych pyszności. A kilogramy nie ubywały. Całe szczęście, że mam cudownego męża, który mi pomagał i mnie wspierał, bo jeśli nie to - zwariowałabym, przysięgam! Nie jesteśmy jednak spadkobiercami wielkiej fortuny, więc ktoś w naszym gospodarstwie domowym pracować musi. Tak więc, czy chciałam czy nie od 10.00 do 18.00 byłam tylko ja i Leon! Podziwiam i doceniam dziewczyny - matki, które samodzielnie wychowują dzieci. Wielki szacunek. Naprawdę. No jeszcze była Olka. Spotykałyśmy się na tych spacerkach prawie codziennie przez pół roku i to było super, bo przynajmniej można było w ciągu dnia porozmawiać z kimś dorosłym! I nie zdziczeć. Wyjścia? Jakie wyjścia? Do kina poszliśmy jak Leon skończył co najmniej 6 miesięcy. A wszystkie spotkania ze znajomymi ograniczały się do tego, że każdy wokół swojego dziecka biegał! Po jednym ze spotkań zdałam sobie sprawę, że mimo, że spędziliśmy razem cały dzień nie dowiedziałam się niczego poza sprawami z dziecięcego światka! Półświatka! Małe cwaniaki.

via:empik.com
Nie było lekko. Aż pewnego dnia przeczytałam, że pojawiła się TA książka. "Macierzyństwo Non-Fiction". Pobiegłam do empiku i pochłonęłam! To było totalne oczyszczenie. Czytałam i czułam jakbym sama ją napisała. To było mniej więcej w czerwcu czyli L. miał jakieś niecałe pół roku. Momentami płakałam ze śmiechu - powaga! A kiedy czytałam je na głos mężowi, on trochę nie rozumiał. Śmiał się, ale to jednak był mój świat. Planów, które legły w gruzach, bo akurat danego dnia, kiedy ja sobie coś zaplanowałam, Leon postanowił zmienić swój rytm dnia. Projekt życia, który w odróżnieniu do tych firmowych nie kończył się, a rozkręcał i trzeba było być dyrektorem zarządzającym przez 24h. I nie można było powiedzieć "Chrzanię to!". Dzisiaj myślę sobie, że przeczytałam tę książkę w dobrym momencie. W krytycznym. Bo z biegiem miesięcy coraz lepiej się z L. dogrywaliśmy. I z dnia na dzień zaczęłam bardziej ogarniać. Uporządkowałam sobie ten mój NOWY PIĘKNY ŚWIAT. I dzisiaj, mimo, że czasami jestem zmęczona i chce mi się krzyczeć, to jednak mam dużo więcej spokoju w sobie. I czas na siłownię i na wyjścia do kina, na kolację z mężem. I nawet z dziewczynami mamy postanowienie spotykać się raz w miesiącu na ploty bez dzieci! Co prawda nie zawsze to wychodzi, ale w sierpniu się udało, we wrześniu też. Październik jakoś minął zbyt szybko. Ale w listopadzie jeszcze mamy szansę! I jest super. Umawiamy się żeby pogadać o innych sprawach niż dzieci, ale oczywiście nie dajemy rady i zawsze jakoś zaczynamy od tego:) Jest dobrze. A L. z dnia na dzień staje się coraz fajniejszy i coraz więcej rozumie. Na swój sposób, oczywiście. Jest fajnie. Odżyłam. Znowu mam siłę i chęci na wymyślanie nowych super projektów, które "koniecznie musimy zrealizować, bo to przecież taki deal!" Czasami nawet podrzucam mamie Leona i wpadam do biura. Wszystko wraca do normy. Nowej normy. 

Wiem, że pojawiły się też inne książki odczarowujące idealny obraz macierzyństwa. Nie czytałam. Wystarczyła mi ta jedna. Polecam wszystkim zakręconym w nowej rzeczywistości Mamuśkom.

niedziela, 11 listopada 2012

MOOVER

Lubię ładne rzeczy. A drewniane zabawki lubię bardzo. No i lubię jeszcze kiedy rzeczy są proste. Zabawki dziecięce, które mają pięć funkcji i w dodatku są plastikowe i nie daj Boże(!) grające mnie przerażają. A moover jest prosty i ładny. Pierwszy raz zobaczyłam go w "szafie tosi", ale wtedy Leon był chyba jeszcze po innej stronie brzucha. A kiedy zaczął się podnosić i próbował stawiać pierwsze kroki to sobie o mooverze przypomniałam. A jak jeszcze H. stwierdził, że Leon powinien mieć chodzik to już nie miałam oporów. Zamówiłam i oto jest. Podoba mi się bardzo.


Najważniejsze oczywiście jest to, że Leo lubi moovera. I gna z nim przez całą długość i szerokość naszego mieszkania, co jakiś czas wpadając na coś po drodze. I cieszy się bardzo. I uwielbia zobaczyć się z tym mooverem w lustrze i duma go rozpiera. Że stoi, że idzie. A może duński design też mu się podoba, tak jak nam? 


Bardzo ładne i w podobnym stylu są chodziki i jeździki polskiej firmy Gepetto. Też pięknie wykonane, idealnie pomalowane. I bardzo zbliżone cenowo. Ale o nich w innym odcinku.

czwartek, 8 listopada 2012

BOBAS LUBI WYBÓR

Wiele dobrego usłyszałam ostatnio na temat tej książki. Pobiegłam więc do empiku i kupiłam. Leon to niejadek, więc może dzięki tej metodzie jedzenie nie będzie tematem! Bo podobno lepiej pozwolić dziecku się upaćkać i jeść rączkami niż serwować mu papki ze słoiczków. Nie wiem tylko czy mój dziesiąciomiesięczniak naje się w ten sposób. Ale póki co nie wypowiadam się, bo jeszcze nie do końca wiem co w tej książce znajdę. Jak przeczytam, napiszę. Póki co Leon w ramach testu dostał jabłuszka w kawałkach zamiast tych ze słoiczka. Trochę się pokwasił, trochę przełknął, reszta znalazła się na podłodze:) Ale podobało mu się. Może w tym szaleństwie jest metoda? Sprawdzimy.



środa, 7 listopada 2012

ALE ŚMIESZNIE :)

Uwielbiam kiedy Leon pęka ze śmiechu. Tak naprawdę, do rozpuku! Fajnie, że taki maluch już to potrafi. Pomijając oczywiście sytuacje, kiedy go łaskoczemy w brzuszek czy nóżki, bo wtedy wiadomo - nikt nie wytrzyma. Ostatnio Leon zanosił się śmiechem w odpowiedzi na moje pytanio-odpowiedź "Kto jest maluszkiem? Kto jest maluszkiem? Ty jesteś maluszkiem! Ty jesteś maluszkiem!" I kiedy wskazywałam na niego palcem, on nie mógł się opanować ze śmiechu:) 


A dzisiaj znowu było śmiesznie. Właśnie zabierałam się za usypianie L. do popołudniowej drzemki, oparłam się o łóżeczko, no i śpiewam kołysanki... A on wstaje, opiera się o łóżeczko z drugiej strony i z niesamowitym zainteresowaniem patrzy, jak otwieram usta kiedy śpiewam. I paluszkami ich dotyka:) I w śmiech. A ja właśnie miałam nadzieję, że szybko zaśnie i kawę sobie spokojnie wypiję... a tu szalony śmiech opanował moje dziecko. A śpiewam mu co najmniej dwa razy dziennie od 9 miesięcy (!). A dzisiaj go to ubawiło. Fajnie. Pośmialiśmy się razem. No i musiałam chwilę poczekać aż zapomni, że to takie śmieszne, że otwieram buzię kiedy śpiewam... Zdjęć nie zrobiłam, bo bałam się, że za bardzo się wkręci i w ogóle nie zaśnie. 10 minut minęło, zapomniał i zasnął. Kawa już zimna była, ale to nic.

niedziela, 4 listopada 2012

PORADNIK MAMARAZZI

Dostałam od siostry na urodziny. Przeczytałam podczas dwóch spacerów drzemkowych z Leonem. Jakie wrażenia? Pozytywne. Kilka fajnych porad i uwag. Na pewno super dla mam, które zaczynają przygodę z aparatem i chciałyby mieć piękne zdjęcia swoich dzieci. Sporo oczywistości - jak dla mnie. Np., że zdjęcie to nie tylko model, ale także drugi plan, który może je popsuć. Czyli zanim robimy fotki sprzątamy bałagan! Chociaż, w sumie bałagan może być pięknym tłem:) Mi podobały się wskazówki na temat obróbki zdjęć, ze wskazaniem darmowych programów. Np Photoshop Express, który oczywiście jest okrojony w stosunku do pełnej wersji, jednak na potrzeby domowe myślę, że wystarczający. I kilka słów o fotografii czarno-białej, która doskonale się sprawdza kiedy akurat nasze dziecko ubrane jest nie do końca do ładu i składu:) Albo kiedy w fotografujemy grupkę maluchów, a one jakoś tak wyglądają, jak z innej parafii. Rozumiecie, prawda? Albo, że warto fotografować nie tylko wtedy, kiedy dziecko jest super szczęśliwe i uśmiechnięte, bo przecież codzienność to także złość i łzy:) I że wszystkie emocje warte są uwiecznienia. W każdym z 14 rozdziałów Porady mistrzów fotografii czyli spostrzeżenia profesjonalnych fotografów. Polecam wszystkim amatorkom fotografowania swoich dzieci. I zaznaczam, że nie jest to kurs fotografii profesjonalnej.


poniedziałek, 29 października 2012

SŁABIUTKA NIEDZIELA

Słabiutka niedziela dla naszego Leo. W nocy biedaczek zwymiotował i cały dzień miał trudny. Nie miał na nic siły, nie chciał jeść. Spał i się przytulał. A nie ma w zwyczaju się przytulać na co dzień. I nawet nie był w stanie wyciągnąć z kontaktu nocnej lampki, a codziennie rano to robi... Smutne, zmęczone oczka, ciepłe ciałko od lekkiej temperatury i brak energii. Jakby ktoś z niego powietrze wypuścił. Dzisiaj na szczęście już jest lepiej!

piątek, 26 października 2012

NITKA CZYLI USZYJ SOBIE COŚ FAJNEGO

Jest takie miejsce w Poznaniu, gdzie każdy może sobie coś uszyć... Jeśli ma się ochotę oczywiście. A jak nie ma ochoty szyć, to może wpaść na kawę. A warto, bo miejsce jest naprawdę fajne. Kawiarenka szyciowa - Nitka na Strzeszynie. Ja wybrałam się szyć dynie! Jakoś tak, jak zobaczyłam te dynie gdzieś na facebooku to pomyślałam, że będzie mi bardzo źle jak nie będę ich miała. No i poszłam. 3 dynie = 3 godziny! Miło spędzony wieczór na pogaduchach. I całkiem męczący fizycznie. Bo oprócz szycia na maszynie, ręczne zmagania z igłą! No i stałam się posiadaczką trzech uroczych, grubaśnych dyni, które teraz zdobią pokój Leona. Teoretycznie mógłby się nimi bawić, ale tak jakoś póki co oszczędzam je przed tymi małymi, aczkolwiek mocnymi rączkami...

A wracając do Nitki to fajnie dziewczyny kombinują. Bo można tu przyjść na warsztaty, na których szyje się konkretne rzeczy, można korzystać z maszyn do szycia na godziny, w sklepiku można kupić materiały (cacucha, choć nietanie)! Jest też kawiarenka, gdzie można się nie tylko napić kawy, ale zorganizować party. Super pomysłem jest propozycja wieczorów panieńskich z szyciem dla przyszłej Panny Młodej. Dla mnie bomba. Chyba niedługo zerknę w nitkowy grafik i wybiorę się na szycie.


czwartek, 25 października 2012

OD ŚRODY DO PIĄTKU

H. wybierał się zawodowo do Międzyzdrojów. No to spakowałam Leona i razem zapakowaliśmy się do samochodu. Ku uciesze wszystkich, żeby nie było. Bałtyk jakoś nas nie lubi, więc nie byłam bardzo zaskoczona, że pogoda jest okropna. Podeszłam do sprawy optymistycznie. Cieszył mnie ten wyjazd, bo się przewietrzyłam. A miejsce noclegu wybrałam pogodoodporne, więc nie rozpaczałam. I nawet udało mi się uskutecznić spacer dwugodzinny. Potem już tylko padało. Ale i tak było super. Leon oszalał jak tylko weszliśmy do pokoju. To jego pierwszy taki świadomy wyjazd w miejsce, którego nie zna. Raczkował jak szalony, wszystko chciał zobaczyć, wszędzie być. Tak się cieszył chłopak!






NIEDZIELNIE

Weekendy to super czas. Wtedy możemy spokojnie w trójkę zaplanować jakiś spacer w miejsce inne niż nasz przydomowy park. Tak było i tym razem. Tylko, że z tym planowaniem nam trochę nie poszło. Bo jeszcze to i tamto. I obiad zjedliśmy o 15.30 i wyszliśmy z domu o 16.00. Godziny jak każde inne, tylko że wtedy Leon już zaczynał się sypać i najchętniej by sobie pospał. A ja chciałam zdjęcia jesienne. Takie piękne, w liściach. Pojechaliśmy na Cytadelę. Wysiedliśmy z samochodu. Nastroje super, albo co najmniej poprawne i ... okazuje się, że karta z aparatu została w komputerze! No i mój mąż-bohater w samochód wsiadł i przywiózł kartę. Kochany. I kawę zrobił. I załagodził kryzys. I fotek kilka udało się zrobić, mimo że już była 17.00.


No to pstryk.

Najwięcej zdjęć w swoim życiu zrobiłam Leonowi. Pstrykam na pamiątkę dla siebie (i męża i rodzinki całej) i dla niego, jak już będzie potrafił je docenić. Czasami mogłabym robić fotki cały dzień, czasami mi się zwyczajnie nie chce, a czasami się na niego wkurzam, ale pstrykam. I potem jestem zadowolona. Bo to wszystko jest bezcenne. A ja mam to szczęście, ze mam cudowne dziecko i mogę mu towarzyszyć każdego dnia w odkrywaniu wszystkiego! I dokumentować jak paluszkami zbiera paprochy z podłogi, jak jadł pierwszy raz dynię, jak pierwszy raz usiadł, a potem się przewrócił, jak odkrył, ze stopa zmieści mu się w buzi, jak bije brawo, jak wstaje rano, jak się uśmiecha i jak płacze i tak mogłabym bez końca. Po prostu mam wielkie szczęście, więc chcę o tym pamiętać! Zdjęcia w tym pomagają.