poniedziałek, 11 lutego 2013

CZAS SIĘ ZORGANIZOWAĆ

Trochę chaosu wdarło się do mojej głowy i pora sobie wszystko uporządkować.
Porządki trwają. Będzie ok, jak będę miała plan. Bo bez planu niestety mi nie wychodzi.
I się wkurzam. I nie panuję. I przy tym wszystkim nie czuję się dobrze.

A tu zęby wychodzą, drzemki wypadają, jeść kaszki się nie chce...
Ale wchodzić na meble się chce, wyciągać zasilacze z gniazdka też, zrzucać książki, spadać z sofy i utykać do góry nogami. I na rączki proszę, bo muszę widzieć jak mama robi kawę, kroi cebulę, co jest w garnku, a co na patelni. I ten telefon to mi proszę koniecznie dać i to natychmiast. A bez tej drewnianej łyżki to jestem nieszczęśliwy. I najchętniej zanurkowałbym w sobie w wc, albo chociaż rękę do środka włożył. Jestem wszędzie jednym słowem!

A tak naprawdę to czekam już na wiosnę. A tu znowu za oknem jakiś śnieg i zero stopni.
Bo wiadomo, jak jest. Jest dobrze. A będzie jeszcze lepiej. A ponarzekać sobie zawsze trochę można i człowiekowi jakoś lżej. 

sobota, 26 stycznia 2013

GDZIE TEN STYCZEŃ?

W poprzednim poście napisałam, że bilans świąt pozytywny. Potem jednak czułam się jak po przejściu tornada. Ale zostawię te ciężary dla siebie. Komentować nie będę, bo nie mam odwagi. Słaby ze mnie bloger, trudno... Ale jak to się mówi  "co Cię nie zabije, to Cię wzmocni". Nie jestem przekonana, ale niech tak będzie.

Tak czy inaczej styczeń pędzi jak szalony. Leon skończył roczek. Świętowaliśmy cały tydzień. Biedak się pewnie zmęczył, ale jednocześnie był mega szczęśliwy. Kinder party wyszło super. Dzieciaki w szale! Naprawdę świetna była zabawa. Potem wspólne świętowanie rodzinne też było ok. Ale kiedyś musiał przyjść kres uroczystego obchodzenia urodzin. Czas na powrót do rzeczywistości. A rzeczywistość jest taka, że mama czyli ja:) wraca powoli do pracy. I już wszystko jasne, że czasu nie mam na blogowanie. I jakoś nagle wszystkiego jest za dużo. I zaległości jakieś ogonem się ciągną. Chociaż póki co to dwa dni w tygodniu.

Post urodzinowy będzie, a póki co jedna fotka.

Pierwszy tort Leona. Made by me! Dekoracje na torcie (szablon i pudrowanie) tata Leona, mąż mój osobisty.
Jeszcze był Dzień Babci i Dziadka. I pomyślałam, że zrobię kalendarze z fotkami Leona. Wiadomo - nic prostszego. Wybrać dwanaście zdjęć i jedno na okładkę, wstawić w szablon fotojockera (moim zdaniem tam mają najładniejsze - proste, nowoczesne, gdzie zdjęcie jest najważniejsze), wysłać zamówienie, odebrać, dostarczyć Dziadkom. Łatwizna. No, ale dwa wieczory i jeden dzień gdzieś przepadł cichaczem... Ale nie narzekam. Buzia mi się częściej uśmiecha, bo znów czuję wolność, którą dają mi mojego osobiste cztery kółka. Ulżyło mi, naprawdę. Jest super.

Z innych przyjemności nadrabiamy towarzyskie zaległości. 20 stycznia udało nam się podtrzymać tradycję z naszymi bliskimi przyjaciółmi przyrządzania i konsumowania noworocznej zupy z owoców morza w wykonaniu H. Co prawda w poprzednich latach odbywało się to zazwyczaj 1 stycznia, ale w tym roku się nie złożyło. Razem z M. ustaliłyśmy, że nasze spotkanie musi odbyć się jeszcze w styczniu, bo w lutym świętowanie nowego roku jest lekko nie w czas. Udało się. Zupa była pyszna, jak zwykle. W tym roku do grona zjadaczy dołączył Franek, lat 1 i 2 miesiące! Leona jeszcze oszczędziłam.


Coś jeszcze? Ach. Udało nam się spotkać w babskim gronie na pogaduchy. Śmieszne było to, że gadałyśmy, śmiałyśmy się i jak się zorientowałyśmy, że jest 1:30 wszystkie równo poderwałyśmy się i grzecznie wróciłyśmy do mężów i dzieci:) Ach, matki wariatki.

piątek, 4 stycznia 2013

PO ŚWIĘTACH

Święta, święta i po świętach. Tak się mówi, ale dla nas w tym roku święta były jakieś ekstremalnie długie. A to wszystko dzięki Leonowi, który dyscyplinuje nas żeby nie pędzić na oślep, żeby mieć czas dla siebie, dla rodziny, żeby pobyć gdzieś dłużej niż dwa dni i jedną noc. Tak więc po dwóch  świątecznych dniach spędzonych w Poznaniu, gościliśmy się ciepło u teściów moich na Pomorzu przez tydzień! Ciepło było bardzo. Jako że zawsze narzekamy, że u nich zimno, to tym razem temperatury sięgały bagatela 24 stopni. Niestety dla mnie skończyło się to chwilowym zamilknięciem. Struny głosowe nie zaakceptowały suszy i postanowiły się zbuntować. Byłam już u mojej niezastąpionej pani doktor, a jakże! I przepisała mi medykamentów stosik. H. poszedł do apteki, a farmaceuci na widok recepty zapytali jak u mnie z nerkami, bo dawka jakaś końska! Profilaktycznie zredukowali ją o połowę. Chyba muszę się zastanowić nad kontynuacją leczenia u pani doktor "zaraz sprawdzimy w internecie"...
Poza tym przedświąteczne postanowienia prawie zrealizowane. No może częściowo... 
Bo:
  • nacieszyliśmy się sobą - tak! tak! tak!
  • nasi bliscy się nacieszyli nami - trochę tak, a trochę nie... bo się trochę pokwasiło pod koniec...
  • z przyjemności to chyba wyprzedaże zrealizowane w Słupsku i przymusowy masaż H., po tym jak go skurcz złapał (sic!), no i jeszcze zmiana fotelika Leona na taki z przedziału 9-18 kg, co spowodowało mój powrót na przednie siedzenie w samochodzie (po 11 miesiącach podróżowania z Biszkoptem z tyłu) i przyjemne poczucie wolności - oczywiście do czasu jakiejś awarii:)
  • telewizora nie włączyliśmy ani na razu! hurra;
  • maili było tylko kilka i tylko jednego dnia, telefonów służbowych nie zanotowałam, chyba, że cichaczem;
  • byliśmy na spacerze nad morzem - nawet dwa razy. Raz wiało, drugi raz padało. Raz i drugi było szaro i ponuro, ale spacery były, więc się liczy. 
  • objeść się nie objadłam, ale żebym zanotowała jakieś pozytywne spadki na wadze to nie zauważyłam;
  • no i zdrowa nie jestem - ukryć się nie da, bo mówię dość ochryple, jeśli w ogóle...
  • a! jeszcze miał być śnieg... niestety poszedł sobie dzień przed świętami.
Bilans w sumie pozytywny. Ach! Jeszcze odstawianie smoka! Lekko nie było, ale chyba się udało. To jest jednak temat na oddzielny post:)

    Elon jako Elf i jego prezent nr 1 od cioci Elizy i wujka Macieja:)
    A między oczami pamiątka po bliskim kontakcie z regałem...


    Rodzinne zdjęcie z choinką musi być!


   Spacerujemy w Ustce, jakby ktoś pytał;)


sobota, 22 grudnia 2012

XMASS

Święta już czają się za rogiem. Jeszcze dwa dni i już. Pierwsze święta Leona. Rok temu był jeszcze po drugiej stronie brzucha. Miał się urodzić 26 grudnia. Pamiętam, jak wszyscy trzymali kciuki, żeby poczekał do nowego roku... No i poczekał chłopaczek. 
Mam nadzieję, że te święta będą ładne i ciepłe. Rodzinnie udane.
Że będziemy mieli czas nacieszyć się sobą.
Że nasi bliscy nacieszą się nami.
Że zrealizujemy plan na przyjemności. 
Że nie włączymy telewizora.
Że obejdzie się bez maili i telefonów służbowych. 
Że pójdziemy na spacer nad morze.
Że się nie objemy.
I że będziemy zdrowi. 
A jeśli jeszcze będzie śnieg to szczęście na całego.



Sesja świąteczna to będzie nasza rodzinna tradycja. Ta zainspirowana pinkwingsami. Liczę na to, że w przyszłym roku Leo będzie bardziej opanowanym modelem. Tymczasem mały szał był. I pościg za Biszkoptem.

czwartek, 20 grudnia 2012

JEST DOBRZE

Kiedyś składałam życzenia wszystkiego najlepszego. Teraz wolę wszystkiego dobrego. Bo czy wszystko musi być najlepsze? Perfekcyjne, idealne? Czasami mam taki film, że musi... Coś sobie ułożę w głowie i kiedy coś nie idzie po mojej myśli, wkurzam się. Mimo, że jest dobrze. Tylko inaczej. A jakby spojrzeć z boku, to jest super nawet... 

Ten rok był szalony. Nowa rzeczywistość, nowa ja. Ja mama. I czasami myślę, że mi ciężko, że nudno, że trudno, że ja taka skazana i jeszcze bez swojego samochodu to ja już dłużej nie wytrzymam. I właśnie wczoraj zdałam sobie sprawę, że bluźnię. Oj bluźnię potwornie. Bo mało tego, że jest dobrze. Jest chyba nawet bardzo dobrze. Jesteśmy zdrowi, Leo rozwija się pięknie, chodzi jak nakręcony, a jeszcze roku nie skończył, H. daje radę z firmą, mimo, że mu nie pomagam, realizujemy swoje marzenie o własnym miejscu na ziemi, mamy fajną rodzinkę i kilku przyjaciół ... no i oczywiście idealnie nie jest, bo mało czasu mamy dla siebie, bo zawsze wszystko robiliśmy razem, a teraz każdy ma swój kawałek codzienności, bo musimy się nauczyć jak to te światy pogodzić, ale ogólnie jest dobrze. 

Wczoraj błądząc po fb trafiłam na koleżankę z ogólniaka. Po prostu koleżankę z klasy. Nie widziałam jej od 1999 roku. I okazuje się, że jej 2 letni Jasiek ma tylko połowę serca. Taki się urodził. I dwie poważne operacje za sobą i jedną przed sobą. No i przeszczep konieczny, bo po tych trzech operacjach przeżyje 20 lat. Trafiło mnie strasznie. Bo czym są moje "wielkie rozterki" wobec ich problemów? Kaprysami. Niestety, ale tylko kaprysami. Szpitale są pełne dzieci poważnie chorych, albo ich rodziców poważnie chorych, dla których moja rzeczywistość jest niedoścignioną bajką. Mam namiastkę tego co oznacza pobyt z dzieckiem w szpitalu. Koszmar, ciągły strach i marzenie, żeby to już wszystko skończyło. Ale jeśli szybko się kończy, to nie jest źle. Gorzej kiedy jedno wyjście ze szpitala jest zapowiedzią kolejnego... Takie małe szkraby w szpitalach to złośliwość losu. Niesprawiedliwość. 
Na postanowienia noworoczne przyjdzie jeszcze czas, ale jedno jest pewne, że kiedy jest dobrze, to trzeba umieć to docenić. Bo docenianie dopiero wtedy, kiedy się coś traci, jest głupie. Ja tak nie chcę. Cieszę się tym co mam. Naprawdę. 

A jeśli ktoś czyta mojego bloga i chciałby pomóc Jaśkowi, to informacje można znaleźć tutaj www.jasiud.moonfruit.com 

wtorek, 18 grudnia 2012

SMOK

Dziecko moje się uzależniło. Albo inaczej. Uzależniłam dziecko od smoka! A tak się zapierałam jak byłam w ciąży... że przecież smoczek to samo zło, że są inne metody na uspokojenie dziecka, że ja na pewno nie dam Leonowi smoka. Ale dałam. I to już w szpitalu. A potem kiedy skończył trzy miesiące stwierdziłam, że już czas smoka odstawić, no ale okazało się, że Biszkopt ma skazę białkową, no i trudny był to czas, więc odłożyłam odstawianie smoka... Pomyślałam, że odstawię jak skończy pół roku. No i zaczęły się ząbki, więc znowu przełożyłam odstawianie. Znajomi mówili, że odstawili jak ich młody miał 10 miesięcy i że super to zniósł. Raz dwa i smok niepotrzebny. No to zrobiło mi się lżej, że mam jeszcze 4 miesiące... spokoju. Bo przecież Leo tak pięknie zasypia... ale tylko z "gandzią". I w nocy nawet jak się przebudzi, to buch smok i śpi. Koło 10 miesiąca zaczęliśmy go kłaść spać bez wspomagania. I nawet było ok. Ale tylko wieczorem. Dzienne drzemki tylko ze smokiem. No, ale potem znowu ząbki. Tym razem dużo bardziej odczuwalne dla Leo i dla nas, więc do smoka wróciliśmy. Ostatnio jeszcze tygodniowa choroba, więc jakoś żal było odebrać mu "przyjaciela". No, ale choroba się skończyła, ząbki się uspokoiły, już niedługo roczek Biszkoptowi stuknie, więc już czaaas! No i lekko nie jest. Wczoraj wieczorem udało się uśpić bez smoka, więc mały sukces. Dzisiaj próbowałam położyć Biszkopta na drzemkę i porażka. Godzinę się męczyliśmy. I uległam. Może nie powinnam? Może powinnam mu pozwolić się wypłakać i podramatyzować, a po kilku dniach zapomni?  Jakoś musimy to wytrzymać. I smoka się pozbyć. Bo co prawda smok służy nam tylko do zasypiania, ale jakoś mi się to przestaje podobać. 

A jak już jestem przy temacie spania, to przepiękne kołysanki na dobranoc wynaleźliśmy. Pierwszą znalazł M., mąż mojej siostry, za co byliśmy mu wdzięczni. Bo u nas może nie do końca chodzi o kołysankę do snu, bo przecież mamy smoka (!) i śpiewamy sami:), ale o wieczorne picie mleczka. Bo jak to podsumowała moja siostra, po spędzeniu wieczoru z Leonem "wszystko byłoby super, gdyby nie to jedzenie..." Bo Leo to niejadek i przy mleku jest przeglądanie książeczek i śpiewanie..., no a teraz dzięki M. ostatnie 80 ml upływa nam przy ipadzie. Pierwszy był Twinkle Little Star ...


                                       


A jako, że już nam się trochę znudziło, bo ile można słuchać w kółko tego samego, to poszliśmy tym tropem i są kolejne. Jedna zimowa, piękna... Little Snowflake.


I jeszcze jedna, też ładna... Row, row, row


Stylistyka cudo! Uwielbiamy, Leo też. Bo te wszystkie bajki na canal+ to jakieś nieporozumienie. No może poza samą rybką mini mini, bo ona jest śliczna. 

czwartek, 13 grudnia 2012

WIRUSOWE SMUTKI

Porzuciłam bloga chwilowo. Bo po pierwsze choróbska się do nas przypałętały, a po drugie święta coraz bliżej, więc trzeba wydawać pieniądze i szukać, szukać, szukać...  A to wszystko trwa!

Co do choróbsk. No niestety. Zaczęło się od Leona. Po przyjeździe z Wawy, z poniedziałku na wtorek 38,7, na drugi dzień brak apetytu, rozbicie. Pomyśleliśmy - zęby! Teraz zęby to główni podejrzani naszych nieprzespanych nocy i złego samopoczucia Biszkopta. We wtorek w nocy ja miałam 37,8. I w środę się zaczęło. Kaszel, katar lecący ciurkiem. Przyjechała mama z odsieczą, żeby mnie trochę od Leo wyizolować. Zajmowała się dzielnie Leonem, ale ona też poległa. I to samo - gorączka, kaszel, katar. A i jeszcze potworny ból głowy. Na drugi dzień wylądowała w łóżku. Gorączka, katar, kaszel. A Leo cały czas jakiś taki rozbity, ale gorączki i innych objawów choroby brak. Tylko jeść nie chce. Pomyśleliśmy, że to dlatego, że izolujemy go ode mnie i biedak nie rozumie. No i stąd rozpacz i smutek.
Płakał, przytulał się, dobrze mu było tylko na rękach, a przecież normalnie to nie można za nim nadążyć. Smutek na całego. Niby się bawi, ale tęskni. A ja przeniosłam się do rodziców, żeby jego nie zarazić. Na drugi dzień wróciłam. Mąż Mój i Siostra Moja osobista poszli z Leo do pediatry. O 17.00, więc już naszej cud lekarki nie było. Była inna. I powiedziała, ze Leo zdrowy i kazała podawać bioaron i dicoflor. No to przekonani byliśmy, ze smutek opanował naszego Biszkopta i tyle. Czyli ja wracam do domu, a Leo z radości zaczyna jeść. A tu guzik. Nie je, jest słabiutki.  No i w nocy kaszle. Trochę klops. Bo przecież niedziela, a na Krysiewicza nie pojedziemy, bo jak to się kończy już wiemy. I jest to ostatnia rzecz, która chciałbym swojemu dziecku zaserwować.  Wiem, co mówię. No to, za namową taty, szukam lekarza, który przyjedzie do domu. I przyjechała. Skromna, uśmiechnięta Pani doktor z bardzo fajnym podejściem do dzieci. Wysłuchała całej historii od środy począwszy i zdiagnozowała,  że Młody nie je, bo boli go gardło! I że jakiś ropniak się tam zagnieździł i buch mu antybiotyk. No i mówi, że ona przeciwna jest antybiotykom, ale tu trzeba. Bo to bakteria, a antybiotyk inteligentny. No dobra. Jak to mam mu pomoc, trudno. No i dostał Robaczek antybiotyk i na drugi dzień pięknie zjadł kaszkę, a potem jeszcze mleczko i owoce. No to jest nadzieja. A ta babę z naszej przychodni to w d... kopnąć  Pediatra się znalazła. Dziecko nie je i to dla niej jest ok, a gardło czerwone. Uhhh! Po trzech dniach gardło było czyste, ropniak poszedł sobie precz! Ja ozdrowiałam. Chociaż chyba jakimś cudem, bo lekarka do której chodzę nie sprawia dobrego wrażenia. Bo lekarz musi mieć taki mądry wyraz twarzy i mówić sensownie, a ona ani ani... No, ale wiry opuściły nasze mieszkanko i wróciliśmy do formy. I można było odpłynąć w kierunku sklepów internetowych, centrów handlowych i świątecznego zawrotu głowy, po którym zostaje ogołocone konto...Amen.


PS. Najgorsze jest jeszcze to, że prawdopodobnie nasze wirusy powędrowały do naszych najbliższych znajomych, którzy po naszych lubelsko-warszawskich wojażach przyjechali do nas posłuchać co i jak. No i zaraziliśmy prawdopodobnie rodzinkę P. w ilości 4 osób. Plus jeszcze mamę M., która dzielnie zajmowała się Antolem i Frankiem, kiedy M. i P. leżeli słodko z łóżku z gorączką, kaszlem i katarem! No i przez tą całą historię Ant nie miał urodzinowego party! Po prostu można tylko powiedzieć "Oh no!" Sorry Kochani. Jakoś odrobimy:)
PS.1. M. mówi, że to nie od nas te wiry. Że to od P. Niech będzie. Przynajmniej nie czuję obciążenia chorobą dodatkowych 5 osób!

wtorek, 27 listopada 2012

LISTOPADOWA DELEGACJA

Całkiem fajnie się złożyło, że znowu z Leonem załapaliśmy się na delegację H. Tym razem do Lublina, ale z przystankiem w Warszawie. Było super. 5 dni poza domem, 3 różne miejsca noclegu. Leo dał radę. Tylko w samochodzie jakoś nie za bardzo lubi podróżować. Dwie godziny i ma dosyć. W sumie, to nie ma co się dziwić. Siedzi przypięty w foteliku, a on jest zdecydowanie z tych dzieci, dla których ruch to podstawa. Krążownik mały. Zdjęć z Lublina mam tylko kilka. No niestety aparat czasami musi być służbowy. Ale kilka fotek zrobiłam ipadem.


H. spędzał dnie zawodowo, a my z Leo na szczęście mieliśmy Dominikę, która w Lublinie mieszka. Super było się z nią spotkać po tych kilku ładnych latach. Ojej. Minęło już 9 lat odkąd poznaliśmy się z Dominiką w Rennes, gdzie miło życie płynęło w erasmusowym, francuskim rytmie. Biorąc oczywiście pod uwagę odległość jaka nas dzieli, aż tak dramatycznie nie jest z częstotliwością naszych spotkań.  Kiedyś, za naszych warszawskich czasów, spotkaliśmy się w Lublinie i raz w Poznaniu. A! No i na naszym ślubie. Tak czy siak, miło upłynął mi czas w towarzystwie Domi. Chociaż nasza wizyta w jej mieszkanku skończyła się urwaniem dwóch główek małych Jezusków, które Dominika dzielnie tworzy, żeby dzieciaki w jej klasie mogły sprzedać je na gwiazdkę swoim rodzicom i mieć kasę na wyjścia do kina i teatru:) Jedną główkę ukręciłam ja osobiście, drugą Leon... jaka matka, taki syn!

W piątek pognaliśmy do Warszawy. Super nam się weekend udał. Objedliśmy się za wszystkie czasy. Już w piątek wieczorem pyszny łosoś u KiS był konkretny. A sobota to już była eksplozja! Śniadanie w lanserskiej Charlotte na Placu Zbawiciela, potem Urban Market w 1500 m do wynajęcia i gigantyczne hamburgery w Lokalu Bistro. A i jeszcze belgijskie frytki w ilościach niepoliczalnych! No i zrobiliśmy sobie rundę po śródmieściu. Dużo się zmieniło odkąd mieszkaliśmy w Wawie. W sumie to już chyba 5 lat minęło. Jako, ze nas zawodowo interesują lokale gastro byliśmy zachwyceni. Co tu dużo mówić, to w końcu stolica i 2 mln ludzi do wyżywienia. I portfele trochę większe. Leo super zniósł to nasze warszawskie szwędanie się. Tzn nie był może najszczęśliwszy, ale też nie marudził zbytnio. Dał radę.




Przy okazji trafiliśmy na kiermasz Urzeczeni, o którym czytałam wcześniej i zakodowałam sobie, ze odbywa się w Krakowie. A to było Krakowskie Przedmieście :)  No i w końcu udało mi się na żywo zobaczyć ciuszki Flawless. Very nice, nie powiem. Ceny trochę wysokie, w szczególności jeśli kupuje się ubranka dla dzieci poniżej 1 roku. Spodnie, o ile pamiętam za 80 pln. Ale wszystko bardzo w moim stylu. W sumie nic nie kupiłam, bo mój portfel ogranicza się do kart płatniczych, z których ciężko skorzystać w takich miejscach. Podobno już ruszył sklep internetowy. No i w ogóle dziewczyny podbijają Polskę na całego. Dzisiaj były w DD TVN. Nie widziałam niestety, bo akurat byłam u lekarza. Jakiś wirus mnie zaatakował i niestety wylądowałam w łóżku. W takich sytuacjach bardzo docenia się instytucję babci! I męża też. Oj tak.


niedziela, 18 listopada 2012

LISTA PREZENTÓW

Już nie pamiętam gdzie o tym przeczytałam, ale pomysł jest boski. Listy prezentów. Pierwszy raz zastosowałam kiedy miał urodzić się Leon. Wiadomo, jak jest, w szczególności przy pierwszym dziecku. Chciałoby się kupić wszystko. Nowe, ładne, niebanalne. Ja tak miałam przynajmniej. A  to kosztuje - nic nowego. Z becikowego nie wystarczy na zbyt wiele:) A raczej na mało! Zrobiłam więc listę i rozesłałam do najbliższej rodziny. Co na niej było? Leżaczek, śpiworek do wózka, karuzelka nad łóżeczko, śpiworek do spania, kocyk do fotelika samochodowego, mata edukacyjna i jakieś zabawki. Razem ponad 1000 pln. Wszystko wybrane przeze mnie wcześniej, ze wskazaniem cen i linków do sklepu internetowego, gdzie można to kupić. Korzyści oczywiste. Rodzinka nie głowi się co mogłoby się przydać, a my nie mamy dziwnych i nietrafionych prezentów, z którymi nie bardzo wiemy co zrobić. Wszyscy happy. Właśnie zaczynam robić listę świąteczną i urodzinową dla Leona :)