Nie chciałabym nikogo irytować moimi postami, że Leon to, a Leon tamto. I, że tak cudownie i pięknie jest mieć dziecko, i że to same przyjemności i radości. I wszystko cacy. Kto ma dziecko, ten wie. Nawet jak się nie przyznaje na głos. Zmęczenie, totalna zmiana w życiu, lekki albo duży wstrząs spowodowany utratą lub ograniczeniem tego co było PRZED.
Leo był planowanym dzieckiem. Wyczekanym. Ukochanym od pierwszej chwili. Regularne wizyty u lekarza, zdjęcia USG oglądane miliony razy, choć czasami niewiele było na nich widać, przygotowania. Ciuszki, remont pokoju, wyburzenie ściany (o tym w innym poście napiszę, bo to była super decyzja - godna naśladowania myślę sobie), miesięczny wybór wózka, który doprowadzał do obłędu mojego męża, studiowanie opasłych poradników... Wszystko teoretycznie opanowane. Wielka radość oczekiwania aż w końcu się urodzi! I nagle jest! Cudak Mały. Wszyscy zakochani. Ja oczywiście też. Tylko... No właśnie. Może jakaś nierozgarnięta jestem, ale mimo tych wszystkich gigantycznych przygotowań nie byłam w stanie sobie wyobrazić co nastąpi, kiedy L. znajdzie się po drugiej stronie brzucha. Pomijam pierwsze sześć tygodni połogu, kiedy każde wyjście H. do biura było dla mnie tragedią na miarę wyjścia na front, z którego może nie wrócić. Bo wiadomo, hormony szaleją! Wszystko się zmieniło. Moje JA przestało istnieć. Gdzieś się zapodziało. Teraz liczył się tylko Leon. Przede wszystkim dlatego, że na nic więcej nie miałam siły. Padałam o 20.00. W dzień robiłam niewyobrażalną ilość kilometrów podczas spacerów. Kiedyś policzyłam. 6 miesięcy, średnio po 3h dziennie, a człowiek idzie mniej więcej 3km/h. Wychodzi pi razy drzwi 1600 km. No to doszłabym spokojnie do Paryża i jeszcze by mi na powrót trochę zostało. Najgorsze było to, że to spacerowanie nie przekładało się na spadek mojej pociążowej (nad)wagi. Oh, to też było trudne. Zapisałam się na siłownię, ale fizycznie nie wyrobiłam i zrezygnowałam. A kilogramy nie ubywały. Pewnie dlatego, że jedzenie było moją wielką przyjemnością,nagrodą za cały dzień. Cóż. Dla psychicznej równowagi nie potrafiłam sobie odmówić lodów czy innych pyszności. A kilogramy nie ubywały. Całe szczęście, że mam cudownego męża, który mi pomagał i mnie wspierał, bo jeśli nie to - zwariowałabym, przysięgam! Nie jesteśmy jednak spadkobiercami wielkiej fortuny, więc ktoś w naszym gospodarstwie domowym pracować musi. Tak więc, czy chciałam czy nie od 10.00 do 18.00 byłam tylko ja i Leon! Podziwiam i doceniam dziewczyny - matki, które samodzielnie wychowują dzieci. Wielki szacunek. Naprawdę. No jeszcze była Olka. Spotykałyśmy się na tych spacerkach prawie codziennie przez pół roku i to było super, bo przynajmniej można było w ciągu dnia porozmawiać z kimś dorosłym! I nie zdziczeć. Wyjścia? Jakie wyjścia? Do kina poszliśmy jak Leon skończył co najmniej 6 miesięcy. A wszystkie spotkania ze znajomymi ograniczały się do tego, że każdy wokół swojego dziecka biegał! Po jednym ze spotkań zdałam sobie sprawę, że mimo, że spędziliśmy razem cały dzień nie dowiedziałam się niczego poza sprawami z dziecięcego światka! Półświatka! Małe cwaniaki.
![]() |
via:empik.com |
Wiem, że pojawiły się też inne książki odczarowujące idealny obraz macierzyństwa. Nie czytałam. Wystarczyła mi ta jedna. Polecam wszystkim zakręconym w nowej rzeczywistości Mamuśkom.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz